Dzięki, RS2322 ale nie bądź okrutny, Komodę o której piszę, sprzedałem już w latach 90-tych koledze z liceum. Teraz żałuję, bo chciałbym posłuchać starego SIDa... Wracając jednak do histori...
Pierwszy raz porządnie pobawić się C64 mogłem u syna kumpla mojego ojca, a ponieważ USA były właśnie zaangażowane w budowanie demokracji na wielu frontach: między innymi wspierając Lecha and his Solidarity i Osamę Bin Ladena and his Talibans, na topie była gra Rambo 2, którą mój kolega posiadał w ORYGINALE, na kasecie! Niesamowita była grafika podczas ładowania (kwadraciki pojawiające się od lewa do prawa, od góry do dołu...): przypakowany Sylwuś z pancerfaustem, prawie zupełnie taki sam, jak na pudełku od gry (kiedy jakiś czas później miałem Rambo 2 scrackowane, bardzo byłem zawiedziony brakiem tego obrazka!). Największe wrażenie zrobiło na mnie to, że gra pamiętała, gdzie robiliśmy rozpierduchę! wieżyczka strażnicza, którą zniszczyliśmy w dżungli pięć minut temu, pozostawała zniszczona, kiedy do niej wróciliśmy z drugiego końca mapy! Nigdy nie widziałem czegoś takiego na automatach! No i te niesamowite dźwięki broni, kiedy się wyłączało tę fajną muzykę, trudno było się zdecydować, czego lepiej słuchać.
Właśnie a propos muzyki – w tamtych czasach elektronika tylko piszczała (wyjaśnienie, jeśli tekst czyta młodzież: elektronika piszczała, ponieważ komunistyczny reżim zabraniał sprowadzać do PRL empetrójek, SoundBlasterów oraz najnowszych Ajfonów), zwłaszcza te japońskie zegarki z melodyjkami. A swoją drogą, starsi, co sami tego doświadczyli, czy pamiętacie w kinie, kiedy o równej godzinie wszyscy post-komuniści wyposażeni w nowiuśkie, melodyjkowe Casio zaczynali odgrywać te swoje kuranty? Wspomnienie bezcenne. Elektronika ohydnie piszczała, tak więc kiedy pewnego razu, jeszcze zanim zacząłem chodzić do wspomnianego Domu Kultury Polesie, w jakimś programie popularnonaukowym pokazano Commodore 64, następnego dnia w szkole mówiliśmy tylko o tym: ten komputer gra PRAWDZIWĄ MUZYKĘ! Jak Kombi! A gdy potem jeszcze co uważniejsi dostrzegli go na teledysku Kombi, to sami rozumiecie – prawie nam głowy wybuchły! Wybiegając nieco w przyszłość – zasłuchiwałem się tymi melodyjkami, z nazwiska znałem co prawda tylko Daglisha, bo często i chętnie się podpisywał (np. w We M.U.S.I.C., w dodatku tata kumpla z klasy, zapewne stary hipis, słuchał w kółko jego covera „Stairway To Heaven”), ale też bardzo wtedy lubiłem, choć nazwisk rzecz jasna nie znałem, Hubbarda, Graya i Huelsbecka. Największe odkrycie nastąpiło pewnego dnia, kiedy zlutowałem sobie wtyczkę diodową do przesyłania audio z mojego C64 na wzmacniacz Denon mojego ojca (produkcja Unitra, na licencji), podłączonego do głośników Tonsil, wielkości małych lodówek (produkt całkowicie krajowy) i puściłem „Enigma Force”. Okazało się że jest tam mruczący, skoczny bas, którego wcześniej nie słyszałem ni z głośniczka telewizora Videoton Unitra Polkolor, ni zielonego Neptuna! I wierzcie lub nie, kiedy parę lat później miałem Amigę, najbardziej brakowało mi właśnie tych obłędnych, wkurwiających rodziców, arpeggiów produkowanych przez SIDa. Swoją drogą, ciekawe gdzie dziś są muzycznie ci kolesie, skoro już wtedy zachwycali się Glassem…
Tymczasem wyszedł pierwszy kolorowy Bajtek… Ale to tym następnym razem.